"Stać się Miłością" - fragmenty dla zachęty (czerwiec)

4%20%20pobane%20z%20tapety-jezus.yoyo.pl.jpg

 

 

    Pierwsze zdanie czerwcowych fragmentów mówi o zakończeniu rekolekcji, a przecież sezon wakacyjno-rekolekcyjny dopiero przed nami… Może jednak będzie to właśnie zachętą do takiej organizacji czasu letniego wypoczynku, by gdzieś pojechać na rekolekcje, dni skupienia (zorganizowane lub indywidualne…) czy tzw. duchowy odpoczynek. Potrzebujemy regeneracji sił – fizycznych i duchowych – nie jesteśmy przecież maszynami, a i one przy nadmiernej eksploatacji w końcu „wysiadają”… Możliwości na pewno jest sporo. Zapraszam!

 

Obok IV rozdziału książki jest też kilka świadectw o mocy Bożego Słowa. Pan Bóg jest gentelmanem, nie wpycha się z butami, ale jeśli ma możliwość – dokonuje cudów. Tylko On może ich dokonywać, ale akurat On może, dlatego otwierajmy serca, a On będzie przenikał i przemieniał je swoją łaską, miłością i miłosierdziem. Zaczynając od drobiazgów, by przez nie objąć całe życie.

I przypominam o rekolekcjach!

A poniższe fragmenty dla zachęty pochodzą z książki W. Wermtera Stać się Miłością, wydanej w naszym Wydawnictwie (Krew i Ogień) w 2006 roku.

 

IV. JAK PRZEMIENIĆ SERCE?

Im bardziej nasze rekolekcje zbliżają się ku końcowi, tym mocniej powstaje w nas pytanie: co robić, aby się duchowo trzymać? Bardzo słuszne pytanie! Przecież po owocach, także po owocach rekolekcji, poznamy, ile one były warte. Nie chodzi nam o to, aby przeżywać teraz tylko jakieś pobożne wzloty. Chcemy się nawrócić, to znaczy zmienić coś w naszym życiu. Nie chodzi o to, aby czuć się przez chwilę tak jak po narkotykach, a potem wrócić do smutnej rzeczywistości. Chcemy wziąć ze sobą światełko i rozjaśnić codzienne szare sytuacje. Jak to zrobić?

 

1. Podsumowanie poprzednich tematów

Podsumujmy krótko dotychczasowe tematy. Pierwszego dnia rozważaliśmy o krzyżu. Jezus sam wybiera krzyż, walczy i tłumaczy, co ten wybór znaczy w życiu. Krzyż dla chrześcijanina i dla samego Jezusa nie jest tylko zakończeniem życia na tej ziemi. Jezus niósł swój krzyż przez całą swoją służbę. Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, ale aby służyć i oddać swoje życie. Co chwilę oddawał swoje życie, a potem na krzyżu oddał je ostatecznie, w pełni. Potem też powiedział: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. To jest główny sens życia chrześcijanina, według wiary, według chrztu świętego. Rekolekcje zawsze mają ten cel, aby znaleźć się bardziej na tej drodze, lepiej zrozumieć, bardziej świadomie wybierać i oczyszczać, aby pójść wiernie i bardziej konsekwentnie za Jezusem. Drugiego dnia zastanawialiśmy się, jak to robić konkretnie: jak wybierać i jak kochać Krzyż. Podałem kilka przykładów z własnego doświadczenia, które pokazują, w jaki sposób przez wybór krzyża wybieramy zmartwychwstanie. Krzyż na tej ziemi, jeżeli jest dobrze przyjęty, zawsze prowadzi do zmartwychwstania. Jesteśmy powołani, aby pójść do zmartwychwstania drogą krzyża. Trzeciego dnia rozważaliśmy najpierw teologię krzyża według Katechizmu Kościoła Katolickiego, a potem pogłębiliśmy ten temat razem ze świętym Pawłem, który coraz wyraźniej pokazuje, że życie w ogóle nie ma sensu, jeżeli nie jest w jedności z Ukrzyżowanym – i to będzie naszym czwartym tematem.

 

2. Pomagać przyjmując pomoc

Dostałem niedawno od pewnej osoby (nazwijmy ją tutaj Różą) notatki z jej osobistych „rozmów” z Panem Jezusem. Chciałbym teraz przeczytać fragment tych notatek. Rano ubierałam się, pomyślałam, że już dawno nie rozważałam Drogi Krzyżowej. I Róża usłyszała w swoim sercu takie słowa Jezusa: Zrób to teraz, weź długopis do ręki i pisz, a ja ci podyktuję, co masz pisać. Rozważ jedną z tajemnic Mojej męki. Jezus wybrał

dla niej stację: „Szymon Cyrenejczyk pomaga Jezusowi nieść krzyż”. Pan Jezus: „Zobacz, jak idę spocony, brudny, zmęczony. Nie mogę nikomu pomóc. Jeszcze głębiej uniżam się, aby przyjąć ludzkie spojrzenia, ludzką ocenę i nienawiść. Uniżam się, aby przyjąć niechętną pomoc Szymona, choć tak naprawdę, tak naprawdę jej nie potrzebowałem, ponieważ w Mej niemocy była moc. Przyjmuję pomoc i już to samo przyjęcie z miłością miało moc poruszenia serca. Przecież Szymon nie został tym samym człowiekiem. To zdarzenie wycisnęło piętno na całym jego życiu”. Po południu, jakby w dokończeniu rannej rozmowy słyszałam dalej: „Zawsze cieszę się, gdy mogę przyjąć od ciebie pomoc, kiedy widzę w twoim sercu gotowość, aby wspólnie coś robić, aby pomóc. Lepiej to możesz uczynić, gdy łączysz się ze Mną w swoim cierpieniu, w przyjęciu własnej słabości. Pragnę, abyś razem ze Mną zaczęła nosić codzienny krzyż, aby też twoje serce, tak jak serce Szymona mogło się przemienić. Kochaj Mnie w codzienności, we wszystkim, co wypełnia twoje życie”.

Zastanowiłem się, co te słowa znaczą, co się w nich kryje. Są to bardzo proste rzeczy, jakby zwyczajne rozmyślanie na temat tej stacji Drogi Krzyżowej, które tym razem prowadził Pan Jezus. Widocznie wolał, żeby Róża rozważyła jedną stację dobrze niż miałaby rutynowo, na szybko zaliczyć wszystkie czternaście stacji. Przynajmniej tym razem chciał dać jej coś głębszego, co jest równocześnie bardzo proste.

Najpierw zastanówmy się nad tym, co jest zawarte w pierwszej części. Zobacz, jak idę spocony, brudny, zmęczony. Trudy Pana Jezusa kumulują się tutaj na drodze krzyżowej. Zmęczenie i pewien brud zaczyna się już w stajence. Na pewno było tam posprzątane, na ile to było możliwe, ale dalej była to stajnia. Całe życie, jeżeli porównamy je z niebem, było dla Pana Jezusa wejściem w brudy: brudy dosłowne, fizyczne, ale też brudy psychiczne, duchowe. Jak często Jezus jest zmęczony! On czuje zmęczenie tak jak każdy człowiek. Wiemy przynajmniej o jednej mocnej sjeście, z której zbudzili Go uczniowie. Albo gdy Jezus pracował na budowie albo w warsztacie – czy już wtedy nie był zmęczony?

Jezus na drodze krzyżowej jest bardzo osłabiony pod ciężarem tych belek i przez wszystko, co przeżył już wcześniej. Miał za sobą nie tylko nieprzespaną noc, chyba bez jedzenia i picia. Przeżył biczowanie i ukoronowanie cierniem, a teraz jeszcze musi nieść te belki wśród tłumu. Nie mogę nikomu pomóc. Jezus pragnie nam pomagać przez całe swoje życie. Przyszedł na ziemię, aby nam pomagać i teraz sam jest wykończony. Jeszcze głębiej uniżam się, aby przyjąć ludzkie spojrzenia, ludzką ocenę i nienawiść. Ciężar tych belek nie był tak straszny, jak ciężar otaczającej atmosfery, jak ludzka ocena, nienawiść, brzydkie spojrzenia i komentarze. Uniżam się, aby przyjąć niechętną pomoc Szymona. To dodatkowy ciężar. Żołnierze widzą, jak Jezus się męczy i upada, i boją się, że nie da rady dojść na górę. Dlatego zmuszają do pomocy jakiegoś człowieka, który przypadkowo tamtędy przechodził – chyba zmęczony, wracając z pracy. Wojska rzymskie miały prawo zmuszać do pomocy każdego z mieszkańców, jeśli była taka potrzeba, i często korzystały z tego prawa. Ale ta pomoc była niechętna. Nie wiemy, co myślał Szymon, ale można sobie wyobrazić, że nie miał w sercu pobożnych słów. Uniżam się, aby przyjąć niechętną pomoc Szymona, choć tak naprawdę jej nie potrzebowałem. Potrzebował i nie potrzebował. Dlaczego nie potrzebował pomocy? W Mojej niemocy była moc – wyższa moc, moc miłości, która oddaje się bez reszty, która ma motywację, która wie, dla kogo cierpi. To jest moc Jezusa i dlatego później Szymon już nie jest obecny, więcej już nie pomaga. Jezus znowu upada i z tego ostatniego upadku powstaje tą mocą niemocy, mocą miłości, która dodaje siły. Przyjmuję pomoc i już to samo przyjęcie z miłością – pomocy od Szymona – miało moc poruszenia serca. Przecież Szymon nie został tym samym człowiekiem. Jezus, który pragnął pomagać ludziom, pomaga teraz przez to, że dalej uniżając się, z miłością przyjmuje tę „niepotrzebną pomoc”. To jest uniżenie do końca – „kenoza” – która zaczyna się od Wcielenia, od tego, że Jezus stał się człowiekiem, żyjąc w ludzkich warunkach. To poniżenie pogłębiało się coraz bardziej, aż osiągnęło swój centralny punkt w Męce Pańskiej. To zdarzenie wycisnęło piętno na całym jego życiu. Chociaż Szymon znika i nie wiemy, co się z nim dalej stało, to na pewno nigdy tego nie zapomniał. Pobożna tradycja więcej niż Pismo święte mówi o tym, jak zmieniło się jego życie.

 

3. Wszystko wspólnie z Jezusem

Przyjęcie pomocy z miłości porusza serca. Czasami pomagamy najbardziej przez to, że prosimy o pomoc albo przyjmujemy ofiarowaną pomoc, chociaż może trochę przeszkadza. Zawsze cieszę się, gdy mogę przyjąć od ciebie pomoc, kiedy widzę w twym sercu gotowość, aby wspólnie coś robić – wspólnie coś robić! Czy już nauczyliśmy się robić to, co robimy, wspólnie z Jezusem? Wspólnie z Nim odpisywać na listy, wspólnie z Nim myć szklanki, wspólnie z Nim rozmawiać, przyjąć kogoś, wspólnie z Nim pójść do kaplicy – chociaż tam już jest, wspólnie z Nim czyścić buty (może nie tylko własne), wspólnie z Nim pracować i odpoczywać. Na tym polega sztuka naszego życia. Jesteśmy tutaj zaproszeni do tego, aby robić coś wspólnie, aby pomóc. Jezus cieszy się, jeżeli może to robić razem z nami, jeżeli pragniemy to uczynić razem z Nim. Najlepiej to możesz uczynić, gdy łączysz się ze Mną w swoim cierpieniu. Można łączyć się z Jezusem zawsze: można razem z Nim grać w piłkę, ale najbardziej jest to aktualne, jeżeli w swoim cierpieniu, w swoim zmęczeniu, w bezradności zjednoczysz się, złączysz się z Nim w przyjęciu własnej słabości. Trzeba przyjąć i łączyć z Jezusem własną słabość, chorobę, ograniczenie. Pragnę, abyś razem ze Mną zaczęła nosić codzienny krzyż, aby też twoje serce, tak jak serce Szymona mogło się przemienić – bo w momencie, gdy łączysz się z Jezusem – tak jak Szymon – twoje serce jest dotykane, przemieniane. Aby doświadczyć przemiany własnego serca, trzeba pomagać Jezusowi nosić Jego krzyż w swoich własnych trudnościach. Kochaj Mnie w codzienności, we wszystkim co wypełnia twoje życie. Kochać Jezusa w codzienności – w tym widzę mądrość i szansę naszego życia. Nie przez wielkie rozmyślanie teologiczne ani nie przez ilościowe mnożenie naszych nabożeństw do Ukrzyżowanego, ale przez łączenie się z Jezusem w codzienności – nie tylko w wielkich przykrościach, ale też w małych rzeczach. W ten sposób przygotowujemy się, aby zmieniać nasze serca.

 

4. Co robić, aby przedłużać rekolekcje?

Jeżeli Pan Jezus zapytałby mnie, jaką stację Drogi Krzyżowej chciałbym rozważać wspólnie z Nim, to chyba wybrałbym inną. Może stację z Matką Bożą, może ukrzyżowanie albo śmierć na krzyżu... A tutaj Jezus sam proponuje tę stację. Dlaczego? Bo jest to bardzo ważny etap w życiu duchowym. Jezus czeka na moją pomoc i przyjmuje ją. Przez to, że pomagam, chociaż na początku niezbyt chętnie, przez to, że łączę moje sprawy z Nim, coś się zmienia. Cały czas czekamy na to, aby wreszcie nasze serce się przemieniło. Tutaj jest powiedziane, jak się to robi: trzeba łączyć swoje codzienne sprawy z Jezusem. Już nie żyć dłużej samotnie, ale razem z Nim, po cichu, zwyczajnie, ciągle na nowo rozmawiając z Nim w sercu. To daje nam szansę, aby pójść z Nim dalej i dotrzeć nie tylko na Golgotę, ale jeszcze dalej, do zmartwychwstania. Jeżeli trzymamy się tej zasady, wtedy rekolekcje trwają. To nie jest za ciężkie ani nie wymaga jakiegoś dodatkowego wysiłku. Na zewnątrz w swoim życiu nie musisz nic zmieniać, nie dochodzą nowe obowiązki. Owszem, jeżeli ktoś pyta, co robić, aby te rekolekcje przedłużać w życiu, to radzę: jeżeli możesz, idź na Mszę świętą nawet codziennie. To nie jest przesada, jeżeli pójdziesz z serca. Można też dać inne rady, ale prawdę mówiąc, mają one niewielkie szanse na realizację. Może wytrwasz kilka dni, a potem będzie tak jak wcześniej. Ale jeżeli w twojej codzienności: w rodzinie, w szkole, w pracy... – jeżeli codzienne sprawy i problemy łączysz z Jezusem, to jest szansa na zmianę serca. Jeżeli serce się zmienia, to ono samo ciągnie tam, gdzie jest Jezus, gdzie można jeszcze bardziej być z Nim. To jest wejście w tajemnicę odnowionego życia – łączyć swoje codzienne sprawy z Jezusem. Już nie żyć bez Niego…                      

(s. 151-157)

 

„Jezus na ciebie czeka!”

Pewnego razu wracałam ze studiów po całym dniu wykładów. Kiedy już siedziałam w autobusie jadąc do domu, czułam, że w głowie mam pełno wszystkiego: że jestem bardzo zmęczona i głodna, że na dworze jest zimno, że tak naprawdę to nie chce mi się z niego wysiadać, bo w nim jest tak ciepło i przyjemnie, a na dworze tak zimno. I zaczęłam też myśleć z żalem, że tak naprawdę to nikt na mnie nie czeka. Czułam w sercu samotność i myślałam, że chyba nikt nie pamięta, że przyjadę… Tak zaczęłam wokół siebie krążyć, jaka to jestem ważna i w ogóle. I wtedy z pomocą przyszły mi słowa: „Jezus na ciebie czeka, dla Niego jedziesz, dla Niego będziesz teraz szła. On jest najważniejszy, nie ty”. Zaczęłam o tym rozmawiać w sercu z Jezusem, że chcę dla niego iść, że wiem, że On na mnie czeka. Gdy już wysiadłam z autobusu, nieoczekiwanie przyjechał brat ze wspólnoty i powiedział: „Siostro, przyjechałem po siostrę, bo byłem w kościele i przypomniało mi się, że siostra tym autobusem wraca”. Czułam przez to taki namacalny dotyk Pana Jezusa. I jeszcze później miałam pójść w nocy na adorację i myślałam: „Jestem zmęczona, ale pójdę”. Ale zadzwoniła jedna z sióstr i stwierdziła: „Siostro, siostra przyjechała ze studiów, jest taka zmęczona, ja już załatwiłam za siostrę zastępstwo. Niech siostra się wyśpi”.                   

D.B. (s. 166)

 

Stokrotka

Podczas mojej praktyki w szpitalu Pan Bóg podarował mi wiele doświadczeń. Było ich szczególnie dużo na początku, gdy wszystko było dla mnie nowe i musiałam pytać o wiele rzeczy, co do których nie miałam pewności. Pewnego razu gdy akurat miałam dyżur, na mój oddział przyszła nowa pacjentka z podejrzeniem, że tworzy się jej zator w płucach (jest to bardzo niebezpieczne). Rano przy podziale pracy dostałam zadanie, aby właśnie nią się zaopiekować i przygotować do śniadania. Poszłam więc i pomogłam jej wstać. Do łazienki szła o kulach z moją pomocą, cały czas przy tym narzekała: że źle spała, że budziła się w nocy i wszystko ją boli, że wszystko ją męczy. Byłam niepewna, czy dobrze jej pomagam. Było mi bardzo trudno, bo tej pani nic nie pasowało. Gdy przyszłyśmy do łazienki, postawiłam jej krzesło, aby mogła usiąść. Ona jednak powiedziała, że jak była na innym oddziale, to miała taki wózek, na którym mogła się oprzeć idąc albo usiąść, gdy była zmęczona. Powiedziałam, że poszukam u nas takiego wózka, no i rzeczywiście coś znalazłam. To jednak zdenerwowało ją jeszcze bardziej, bo wózek był inny niż ona sobie wyobraziła. Jej sąsiadka z pokoju tylko obserwowała, jak będę reagować. A ja nie wiedziałam, jak tej pani pomóc. Chciałam, aby była zadowolona. Potem pomagałam jej się umyć. Cały czas prosiłam Pana Jezusa o pomoc. Ta pani musiała pozostać na czczo i nic nie mogła pić aż do wizyty lekarzy. Nie było jeszcze wiadomo, jakie badania będą potrzebne; czasami trzeba długo czekać. Nie była z tego zadowolona i wcale tego nie ukrywała. Ja natomiast nadal mocno prosiłam Pana Jezusa o pomoc. I wtedy pomyślałam o Słowie Życia, które wybrałyśmy na ten tydzień: Będziesz miłował. Prosiłam Pana Jezusa, aby pomógł mi kochać tę panią, aby to On kochał przeze mnie. I właśnie w tym momencie wzięła kubek z wodą mówiąc, że nie wytrzyma i musi się napić. Wiedziałam, że nie mogę stracić pokoju serca, więc wzięłam ją tylko za rękę i prosiłam, aby jeszcze chwilę poczekała. Zdziwiłam się, gdy od razu się zgodziła. Wróciłyśmy do pokoju. Ona położyła się, a ja miałam jeszcze inne zadania.

Kiedy wróciłam do pokoju pielęgniarek dowiedziałam się, że ta pani właśnie dzisiaj ma urodziny. Myślałam o niej dużo, także o jej niezadowoleniu. Ale widziałam też w tym narzekaniu jakieś zranienie, brak miłości – i dlatego chciałam tak mocno kochać ją razem z Panem Jezusem. Chciałam też zrobić jej jakąś niespodziankę, żeby czuła się potrzebna, kochana, ale nie wiedziałam, co mogę jej dać, bo właściwie nic nie miałam. Prosiłam Pana Jezusa o światło, a jednocześnie przychodziły też myśli, aby zrezygnować z tego pomysłu, czułam jednak, że to pokusa, że ja mam kochać. Mój oddział znajduje się na parterze i jak się otworzy drzwi od korytarza, od razu wychodzi się na trawnik. Tam zaś rośnie mnóstwo stokrotek. Poszłam tam i zerwałam tylko jedną, ale nie wiedziałam jak podejść do tej pani, co powiedzieć. Nie byłam pewna, jak ona przyjmie moje życzenia. Odruchowo schowałam tę stokrotkę za siebie. Gdy weszłam do pokoju, pierwsze słowa jakie od niej usłyszałam były takie, że lekarz włączył światło i potem gdy wychodził, nie zgasił, a ona nie wie, jak to zrobić. Nic nie mówiąc zgasiłam niepotrzebne światło. Ja natomiast czułam w sobie radość i pełna pokoju powiedziałam jej tylko kilka słów i dałam jej tę stokrotkę. Zauważyłam, że bardzo się wzruszyła. Powiedziała, że dostała już kilka róż, ale ta mała stokrotka jest dla niej o wiele ważniejsza, bo ona czuje, że to z serca. Potem usiadłam przy niej (była to sobota, a w tym dniu mamy więcej czasu dla pacjentów) i zaczęłyśmy rozmawiać. Ona opowiadała, że jest rozwiedziona, że nie miała dzieci, że mieszka sama i że opiekuje się swoją mamą, która mieszka osobno, ale cały czas potrzebuje opieki. Żaliła się, że nie ma wcale czasu dla siebie i że nie ma już sił. Potem przyznała się, że bardzo boi się śmierci, zwłaszcza że na tę chorobę, która u niej się zaczyna, umarli już jej tato i brat. Mówiła, że lęka się, iż teraz przyszła jej kolej… Czułam, że ona potrzebuje teraz to wszystko powiedzieć, że otwarło się jej serce. Potem zaczęła widzieć też dobre strony swojego życia – opowiadała o swojej sąsiadce, która ją zawsze odwiedza i która pomaga jej robić zakupy. Potem sama przyznała, że trzeba dziękować, bo jest tylu ludzi bardziej chorych niż ona. Pomyślałam, że teraz możemy razem dziękować i zaczęłyśmy uwielbiać Pana Boga za tę małą stokrotkę i za to wszystko, co Pan Bóg nam podarował. Potem zaczęła też pytać, co robię, kim jestem. Bardzo ją to ciekawiło. Prosiła też o jakąś książeczkę z modlitwami, bo chciała się modlić. Pytała też, co będę robić po pracy, gdy wrócę do domu. Powiedziałam, że mamy spotkanie modlitewne, że przyjdzie dużo ludzi; opowiedziałam też o adoracji. W pewnej chwili ona powiedziała: „Siostro, niech się siostra pomodli za moją biedną duszę”. A ja na to: „Dobrze, adoracja potrwa od drugiej po południu do dziewiątej, będę wtedy o pani pamiętała, ale w tym samym czasie niech pani pomodli się za moją biedną duszę”.

Następnego dnia znowu dostałam pod opiekę tę panią. Zostałam uprzedzona, że ona bardzo narzeka, że w ogóle jest z nią ciężko. Ale ja czułam w sercu pokój, cieszyłam się, że mogę do niej iść. Gdy przyszłam, znowu pomogłam jej się umyć. Tym razem już w ogóle nie narzekała. Ja wcale nie wspominałam o poprzednim dniu. Ona sama w pewnym momencie powiedziała: „Siostro, modliłam się za siostrę”. Gdy podziękowałam, spytała: „Siostro, czy siostra pamiętała o mnie?” Powiedziałam, że tak. Ona bardzo się tym ucieszyła, widać było to dla niej ważne. Potem przyniosłam i dałam jej nasz „Projekt Rawa”. Chciała coś więcej wiedzieć o naszej wspólnocie. Gdy przyszła do jej pokoju nowa sąsiadka, od razu dała też jej do przeczytania.

Gdy już wracała do domu – a była na naszym oddziale dosyć długo – widziałam w niej wielką przemianę. Nawet inne pielęgniarki żałowały, że już idzie do domu, bo tak bardzo się zmieniła. Przez to doświadczenie Pan Jezus pokazał mi, że nie trzeba dużo, że czasem martwię się „na zapas” i patrzę na swoje siły, a wystarczy odważyć się, aby zrobić pierwszy krok. I wtedy On sam przemienia i kocha dalej.                    

D.M. (s. 167-170)

 

Na koncercie

W ostatnim czasie poproszono mnie, abym przepisała na komputerze kilka konferencji. Z radością przyjęłam propozycję i z zapałem ruszyłam do pracy, wykorzystując każdą wolną chwilę w ciągu dnia, aby zrobić to jak najszybciej. Tak się złożyło, że następnego dnia miałam iść z córką na koncert muzyki karnawałowej, zorganizowany i wykonywany przez nauczycieli, uczniów i zaproszonych gości Szkoły Muzycznej, do której córka chodzi. Aby wziąć udział w tym koncercie, trzeba było kupić bilet, który był dość kosztowny. Tym razem jednak wstęp był wolny, więc w dniu koncertu niezbyt chciało mi się szykować i nawet myślałam, aby zrezygnować z tej imprezy. Zaraz jednak Słowo Życia Wielbili Boga, którym wtedy żyłam, w sercu wręcz mi nakazywało, aby w duchu jedności z córką i też oddaniu jej tego swojego czasu, wypełnić obietnicę i iść na koncert. Bez entuzjazmu wyszykowałam się i pojechałyśmy nawet nieco wcześniej, aby zająć dobre miejsca.

Kiedy czekałyśmy na rozpoczęcie koncertu, widziałam radość w oczach mojej córki, niemniej jednak wciąż myślałam, ile to przez te kilka godzin mogłabym przepisać tekstu konferencji, a tak będę tu siedzieć, tym bardziej że już wiele razy byłam na takich koncertach. Ale w końcu stwierdziłam, że skoro już jestem, zobaczę, co z tego wyniknie. Koncert trwał blisko 3 godziny i był (jak co roku) przepiękny. Młodzi wykonawcy z wielkim talentem i pasją wykonywali kolejne utwory, a ja w pewnym momencie łaski, zauroczona zdolnościami, pracą i jej efektami u tych młodych ludzi pomyślałam, że właśnie teraz mogę najlepiej, najbardziej żyć Słowem Życia „Wielbili Boga”. I zaczęłam w sercu wielbić Boga nie tylko za ten koncert, ale też za talent tej młodzieży, ich zaangażowanie, ich miłość w tym, co robią (choć może nawet nie do końca zastanawiają się nad tym, ale to z nich emanuje, to czuje odbiorca). Zaczęłam także modlić się za każdego z nich z osobna, aby nawet jeżeli teraz nie myślą o Panu Bogu, gdy przyjdzie może jakiś zakręt w ich życiu, by ta modlitwa im pomogła nie zachwiać się, nie stracić Boga, aby była taką małą kroplą, depozytem na ich koncie, który nie pozwoli im zatracić duszy. Cieszyłam się, że Pan dał mi takie światło, aby Go uwielbiać, żyć Jego Słowem i może jeszcze pomóc komuś w przyszłości też uwielbiać Boga. Wdzięczna też byłam mojej córce,

przez której pośrednictwo Pan Bóg przyprowadził mnie na ten koncert i nie pozwolił przegapić tej łaski uwielbiania Go i modlitwy za innych.                  

D.W. (s. 172-173)

 

„Przez Krew Jego Krzyża”

Mam na imię Wanda, pracuję na uczelni. Niedawno przyjechałam na skupienie i z tym się zawsze wiąże konkretna trudność, bo w niedzielę, kiedy skupienie się kończy, prowadzę zajęcia ze studentami, więc muszę wstać bardzo wcześnie (po piątej mam autobus), jestem pół dnia w drodze i od razu po przyjeździe biegnę na zajęcia. No, ale bardzo chciałam być, więc przyjechałam. W sobotę wieczorem stwierdziłam, że koniecznie trzeba się wyspać, przynajmniej trzy, cztery godziny – to jest mój nadrzędny cel, bo inaczej nie dam sobie rady następnego dnia. Zostałam przydzielona do „Wieczernika”. To bardzo urokliwe miejsce – duża sala, dużo ludzi. Już jak się położyłam, to wiedziałam, że ze spania będą „nici”, bo tutaj szepty, tam komuś dzwoni komórka, tu jeszcze budzik (co godzina ktoś wstaje na adorację). Mija godzina za godziną i ja się zaczynam coraz bardziej denerwować, a raczej wściekać – na ludzi wokół, że nie biorą pod uwagę, iż ktoś chce tutaj obok spać, i na siebie – po co tu w ogóle przyjechałam, że trzeba było siedzieć w domu i wyspać się, by pójść na zajęcia ze świeżą głową i jasnymi myślami. To trwało przez jakiś czas. Zaczęłam się też fizycznie bardzo źle czuć dokuczało mi serce, miałam zawroty głowy. Myślę sobie: „No pięknie, teraz to już na pewno nie dam rady”. Też taki strach mnie ogarnął: co teraz zrobić, skąd siły wziąć. I wtedy zaczęłam intensywnie myśleć, jakie jest Słowo Życia. Przypomniałam sobie, że były to słowa Przez Krew Jego Krzyża. I pomyślałam, że teraz w jakiś sposób moja krew płynie – to jest dla mnie przykrość i ja w tym momencie cierpię – nie mogę pozwolić, żeby to się zmarnowało. Zaczęłam się modlić tym Słowem, chciałam jakby wejść w nie głęboko, ukryć się w nim. Postanowiłam przyjąć świadomie te przykrości i trwać przy Jezusie w kaplicy. I w zasadzie resztę nocy spędziłam na modlitwie, na duchowej obecności przy Jezusie. Następnego dnia wstałam i pojechałam do domu. Na początku zajęć zażartowałam ze swojego stanu, studenci mnie zrozumieli, a zajęcia choć troszkę skrócone, jednak się odbyły. A ja miałam pokój w sercu, byłam po prostu szczęśliwa, może zmordowana, ale szczęśliwa.                       

W.K. (s. 175-176)